Masz pytania? Dzwoń! +48 7337-74-253

Relacja z Sailing Week

We wrześniu przez tydzień podbijaliśmy na jachtach wybrzeża Chorwacji i okolicznych wysepek. Było gorąco, było pięknie, było zabawnie, smacznie, edukacyjnie i nawet groźnie czasami. Sprawdźcie sami co mówi o wyjeździe SHAKE IT! Sailing Week jedna z uczestniczek.

“Straty były nieduże:
– majty Rudej (w kolorze morskiej głębiny, więc gdy Adriatyk je pochłonął, to mężczyźni byli bez szans)
– kurtka Lesstro (będąca świadkiem nocnych szaleństw w barze, więc może to dobrze, że bezpowrotnie zaginęła?)
Poza powyższym dosłownie kilka rozbitych na podłodze jaj, które nie zmieściły się w patelni, bo tą przerosła jajecznica z 40 jaj.

Od jajecznicy się zaczęło. Tym zdrowym posiłkiem w połączeniu ze świeżym, chorwackim pieczywem rozpoczęliśmy nasz pierwszy morski kurs – w kierunku pięknego, lazurowo złocistego Blue Cave. Poprzedniego wieczora cała załoga wymieniła pierwsze uściski, nie tylko dłoni. Rejsowe koszulki z ksywami opowiedziały kilka słów o każdym z nas, a nocna kąpiel w ciepłym Adriatyku przy portowej plaży, dodała energii do wieczornych dyskusji! Warunki zdecydowanie sprzyjały integracji- pokonywaliśmy właśnie Niemcy w drodze o mistrzostwo świata w siatkówce mężczyzn!

– Andrzej, to testujemy te Twoje skrzydła! – krzyknął jeden z załogantów zaintrygowany konstrukcją wodną naszego kapitana. Pierwsze wypłynięcie, pierwsze eksperymenty. Andrzej dumny wyciągnął swój wynalazek przypominający srebrne płetwy, ściągnął ciuchy, założył gogle i…do wody! Wiatr był naszym przyjacielem. Jeszcze spokojny, ciepły. Słońce przypomniało, że mamy wakacje! Wołga, nasza łódź, sunęła przez morskie fale, a Andrzej na skrzydłach , na sznurze za nią!
– Brawo! Płyniesz!
W tych radosnych nastrojach dopłynęliśmy do Blue Cave. Zakotwiczyliśmy pomiędzy malowniczymi klifami, delektując się niezwykłością tego miejsca. Oto jesteśmy sami, na naszej Wołdze, pomiędzy klifami, w pobliżu tej legendarnej wodnej jaskini. Czuliśmy się jak bohaterowie folderu turystycznego. Z tą różnicą, że nikt nie kazał nam pozować. No, prawie nikt… Nasz 1 oficer Paweł był operatorem kamerki GoPro. Operatorem, reżyserem i scenarzystą. Wiele spontanicznych sytuacji, które zostały nakręcone, były przewidziane w scenariuszu.
O, na przykład takie machanie w trakcie opalania! „Pomachajcie do kamerki!”. Albo robienie bączków na wodzie „Poczekaj, poczekaj, nie kończ, idę po kamerkę i to nakręce!” . Jedno jest jednak pewne: nikt nie reżyserował konkursu skoków do wody! Salta w przód, salta w tył, na „kepkę”, na nogi, na tyłek… Ciepły Adriatyk nie zna odmowy!

W kolejne dni zwiedziliśmy bajkowe chorwackie porty: wyspę Korcula, Makarską, Bol, Hvar

A wszędzie tam płynęliśmy za dnia, bo w nocy grasowała mafia. Każdej doby z jej rąk ginęli kolejni mieszkańcy miasta, którzy nie zawsze radzili sobie z jej wykryciem. Kapitan Andrzej, niezależnie od tego czy był mordercą czy mieszkańcem, zawsze ginął na początku. Pałka – mistrzyni mafijnego gangu, nigdy do wykrycia, zawsze skuteczna. Adaś zawsze cicho, zawsze milcząco-  zdradzić go mogły tylko mikroruchy. Poza grą w mafie, królowała gra w ja i nawet kalambury. Banalne? Jeśli ktoś wpadnie na to, jak pokazać hasło „Dezintegracja molekularna”, to stawiam piwo i to podwójne! Dokładnie takie, jakie męska brać wypiła na uroczej Korculi.

Piękną, ciepłą nocą, zacumowaliśmy w małej zatoce, gdzie starszy Pan dopłynął do nas na drewnianej małej łodzi proponując bojkę za 40 euro. Zabrał śmieci, więc się opłacało. W porcie nas nie chcieli, bo zbliżał się wiatr Bora – niebezpieczny, chytry. Bojka miała swoje plusy i minusy. Minusem był brak świeżej wody i stacjonarnego prysznica, plusem – uroki dopłynięcia na pontonie do brzegu.
Ponton mieliśmy bez silnika (bo po co skoro było silnych 8 chłopa do wiosłowania?!). Dzięki temu płynąc do brzegu późną nocą nie pobudziliśmy okolicznych mieszkańców. Zawsze na 3 tury. Po kilku dniach wykorzystywania pontonu (również do porannej podróży po świeże pieczywo, bo wpław nikt nie chciał – chleb by się zamoczył) wyłoniliśmy też 2 gondoleriów numer 1: Adaś i Jasiu, kochający drobiowe cyce. Adaś z niezwykłą gracją prowadził dmuchaną tratwę, pozwalając czuć się pasażerom jak w kanałach Weneckich, tych turystycznych. Jasiu natomiast był niezwykle odważny i skuteczny, nie bał się wozić mężczyzn, których humory zostały podrasowane kroplą alkoholu. Ah, co to się działo!

W drodze z Korculi poczuliśmy zew 27 węzłów! Morskich, oczywiście morskich. Przechył był, pomidorówka jednak przeżyła. Kłótnie były o to jaki – robiliśmy zdjęcia i mierzyliśmy linijką, ale bez efektu w skutkach. No dobrze, dla podrasowania i grozy tej opowieści powiedzmy, że wynosił on 40 stopni! Imponujące, prawda?!
A gitara cała czas grała. Oficer nie przestawał umilać nam czasu dźwiękami strun i naszych głosów, czytających teksty z przygotowanego wcześniej śpiewnika.

W tych śpiewających nastrojach poznaliśmy smaki Makarskiej: 5-litrowych baniaków wina, regionalnych „Burków” z kozim serem i mięsem, soczystych mandarynek z lokalnego rynku, kiełbasy droższej niż dobra whisky i przede wszystkim klubu w skale.
Chorwacjo, przybyliśmy!

Pojedzeni, popici, po kolejnej rozgrywce Mafii i świeżym śniadaniu ruszyliśmy na Bol – piaszczystą plażę w postaci cypla. Kolejne kotwiczenie i wodno-plażowy piknik. Wszystkie niezbędniki w postaci kanapek, kocy, owoców, mięsa i innego jedzenia zabrał ponton, a cała reszta wskoczyła radośnie do wody i popłynęła wpław!
A na plaży czekało na nas Frisbee.
Oj tak, pełna emocji rozgrywka wzbudziła niemałe zainteresowanie wśród innych plażowiczów, tym bardziej, że zrealizowana została profesjonalnie – wyznaczyliśmy nawet boisko! Zachód słońca nie ostudził jednak naszych morskich pragnień i w drodze powrotnej też zanurzyliśmy się w jeszcze cieplejszych głębinach. W takich momentach myśli się tylko o jednym – nie ma nic piękniejszego niż swobodnie unoszone utrzymywane na przyjemnej wodzie nasze ciało, które bez większego wysiłki mknie w kierunku jachtu w czerwonych promieniach.
Wolność, radość, przestrzeń…
A jako zwieńczenie wieczoru – przepyszny kurczak chiński z ryżem i żółty Vibovit! Vibovit to był hit! Woda ze zmieszaną chorwacką oranżadą. Urozmaiciła każdy posiłek

No właśnie. Pewnie wielu myśli – co jedliśmy? Rarytasy!
Wymienię tylko kilka, aby Ci, którzy z nami nie byli, nie popadli w marazm z powodu z tego faktu :) Prawdziwe leczo z cukinią i papryką, gotowane kilka godzin, prawdziwe spaghetti bolognese doprawione aromatyczną bazylią, (nic ze słoików i tytek!) naleśniki z soczystym szpinakiem posypane parmezanem, zapiekanki śródziemnomorskie z pomidorami, świeża jajecznica na wykwintnym wędzonym boczku, domowa pomidorówka zrobiona z 5 kg pomidorów, orzeźwiająca, lekka sałatka owocowa z dodatkiem aromatycznego sosu jogurtowo-cynamonowego doprawiona szczyptą cytryny. Tortille z pieczonym kurczakiem i kukurydzą z sosami czosnkowymi i pomidorowymi. Wszystko z dodatkami regionalnego, pachnącego i chrupiącego pieczywa! W kuchni spędzaliśmy nawet kilka godzin dziennie. Przygotowanie świeżych posiłków dla 12 osób zobowiązuje!
Robi wrażenie, prawda?
Nasze brzuchy nie były więc puste i mieliśmy wystarczająco dużo energii, aby na wyspie Hvar wspólnie zdobyć zamek i podziwiać przepiękne widoki na port! Wystarczyło jej też na wieczorne szaleństwa na parkiecie, te, podczas których zaginęła słynna kurtka.

Ostatniej doby odwiedziliśmy nowoczesną marinę Masilnicę. Podróż upłynęła nam wyjątkowo relaksująco – ciepły podmuch wiatru, momentami z zaskakującym przechyłem, subtelna muzyka, uśmiechy, twarze i roznegliżowane ciała łapiące jasne promienie słoneczne. To wszystko na naszej śnieżnobiałej Wołdze, która ani razu nas nie zawiodła. No, może raz, gdy zepsuł się silnik z kotwicy. Ale nie ma tego złego… dzięki temu wszystkie kobiety dowiedziały się, że tych ośmiu mężczyzn, z którymi płyniemy jest naprawdę silnych i możemy się z nimi czuć bezpiecznie! Tak, pokazali to wyciągając kotwicę ręcznie!

Przeczytaliśmy w przewodniku, że w Masilnicy są ponoć najpiękniejsze zachody słońca na Chorwacji. Zobaczyliśmy, że nie tylko ponoć, ale nawet na pewno. Ten wieczór był ostatni. Szczęśliwy, że jeszcze jesteśmy razem i przygoda trwa, nieco nostalgiczny, że za godzin kilka się skończy.
Uczciliśmy to ręcznie robionymi frytkami z 5 kg ziemniaków. W końcu się przydały! Obierali i kroili mężczyźni. Kształt, lepszy nic w Mcdonaldzie zawdzięczyliśmy „Panu” Andrzejowi. Senior załogi spisał się na medal! Smak tych frytek czuję do dzisiaj. Są wspomnieniem radości, ciepła, ciekawości, ekscytacji, zabawy i poczucia wolności, które sobie wzajemnie podarowaliśmy jako załoga.

Pamiętam też smak ostatnich porannych kanapek, które zjedliśmy już w porcie na ławce, po zdaniu jachtu. Jeszcze tylko prom, jeszcze jedna rozgrywka w Mafię, jeszcze tylko zakup świeżej oliwy na rynku, pachnącej lawendy i … droga do domu.
Jechało się inaczej niż w tamtą stronę. Już nie z oczekiwaniem i ciekawością, ale ze spełnieniem, radością ze wspaniałego rejsu i smutkiem, że to koniec.

Na szczęście to był tylko koniec tego rejsu, ale przecież czekają nas inne.
I konia z rzędem temu, kto przewidzi jak będzie na nich wspaniale!”

Share this post
  , , , , , , , ,


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *